Z pamiętnika Drogowca - opowieść noworoczna

Był już ostatni dzień w roku. Zbieramy się do domu, na Obwodzie już zostali nieliczni, nasze panie pewnie się szykują na zabawy w końcu trzeba zakończyć ten trudny rok. Pracowaliśmy intensywnie w ostatnie dni. Dyspozytor z kolei podał nam że mamy rozładować przed świętami 6 wagonów kruszywa, w tym wahadle szły 30 tonówki.



Poszło to sprawnie bo oprócz robotników mieliśmy do dyspozycji cyklop. W wigilie zadzwonił zaprzyjaźniony kolejarz i powiedział o jeszcze 2 wagonach soli, które stoją dla nas koło rampy, a nie wiedzieć czemu dyspozytor o nich nie wspomniał. Meldunek złożyliśmy już Dyrektorowi ze wszystko rozładowane – więc nie było wyjścia i w pierwszy dzień Świąt Bożego Narodzenia trzeba było wyładować. W Święta trudno kogokolwiek zaangażować.

 

Dobrze że przed Wigilią przyjechało kruszywo z Piwnicznej z ukrytymi choinkami, co prawda dla kierownictwa, ale kilka zostało i rozdaliśmy robotnikom, to miałem śmiałość prosić ich o pomoc. To byli dróżnicy, ludzie bardzo obowiązkowi, dla których służba była honorem, nie obowiązkiem. Udało się zorganizować 4 osoby. Łopatami rozebrali 2 wagony po 40 ton. Presja duża, bo zazwyczaj było 6 godzin na rozładowanie po podstawieniu wagonów, a kolejarze liczyli osiowe sumiennie. Nawet złotówka do zapłaty kolei zabrała by całej jednostce premie, nawet trzynastkę.

 

Tym razem, że święta były to przymknęli oko. Przy okazji trzeba będzie się wywdzięczyć. Zima jest dość ciężka, mróz nie jest tak uciążliwy jak śnieg który z wiatrem robi zaspy. Wyposażeni jesteśmy w pług na starze, spych i żuka. To już mechanizacja, jeszcze 20 lat temu na drogach do bieżącego utrzymania zatrudnieni byli dróżnicy, którzy niejednokrotnie łopatami odśnieżali drogi. Zdarzało się, że angażowali oni swoje żony, dzieci – oczywiście bezpłatnie – tacy byli pilni. Koń nie zawsze pług pociągnął na wysokim śniegu. Czasy te minęły na drogach państwowych. Operaty dla akcji zimowych są technicznie dopracowane, jest porządek tylko zima nie chce współpracować czasem z nami.

 

Prawie skończyliśmy ostatni dzień pracy w roku, gdy zadzwonił telefon. Pogoda miała się pogorszyć, opady wzmóc więc niestety trzeba zrobić objazd i zdać raport co się dzieje, odśnieżyć drogi, żeby całą noc nie siedzieć na bazie. Kiedyś raportowali dróżnicy telefonicznie, teraz trzeba objechać teren i raport radiotelefonem złożyć. To wspaniały wynalazek, pozwala się połączyć z każdą jednostką w kraju, tylko trzeba znać wywołanie, można się komunikować między pojazdami, bardzo to usprawnia naszą pracę. Szkoda że nie mam takiego w domu, ominęły by mnie złości żony, że jeszcze nie wróciłem. Ale może w przyszłym roku dostanę telefon, złożyłam podanie – może kierownikowi nie odmówią.

 

Będzie to pierwszy telefon na naszej ulicy.

Umówiliśmy się, że każdy jedzie swoją droga i spotykamy się przed promem na Wiśle. Ja pojechałem z Władkiem pługiem. Tylko w nim było ogrzewanie. Po drodze wyciągnęliśmy kilka samochodów z zasp, całkiem sprawnie udrożniliśmy drogę. Na umówionym miejscu zostawiliśmy spych na podwórku promowego, operatora po drodze żuk miał podrzucić do domu, a my wracając jeszcze chcieliśmy zobaczyć jak droga wygląda poza domostwami, bo na szczerych polach bardzo nadmuchiwało śnieg. Na pierwszym zakręcie zatrzymał nas kierowca syrenki, którego wcześniej wyciągnęliśmy z zaspy, jego auto nie odpaliło. Zapieliśmy go na linę i holowali. Wiózł ze wsi jajka, miał chyba z 10 dużych wytłaczanek, do dziś się zastanawiam jak on to zrobił że się mu żadne nie stłukło i nie zamarzło.

 

Niestety nasze obawy były słuszne, nadeło bardzo dużo śniegu, początkowo pług sobie radził ale w końcu zgubiliśmy drogę i wpadliśmy w zaspę. Władek się starał, próbowaliśmy się odkopać ale przy tych opadach, wietrze ni jak nie dawaliśmy rady. Nie byłem za dobrze ubrany, lekkie buty i kurtka, szybko zmarzłem, więc siadłem w samochodzie i próbowałem wezwać pomoc radiotelefonem. Na tej śnieżnej pustyni, tylko trzeszczało, w końcu i to urządzenie padło. Władek miał kożuch, to był kozak. Ciemno wszędzie, zadyma śnieżna, ale w oddali widać było światełko jakiegoś domostwa. Udaliśmy się w tamtym kierunku. Śnieg był do wysokości pasa, miejscami wyższy. Chyba długo spędziliśmy czasu przy aucie, bo nie można było rozróżnić gdzie droga gdzie pola. Gubiłem kierunek, bo krzaki czasem światełko mi zasłoniły. Brnęliśmy do światła, dziś już wiem że to około 3 kilometrów było. Zmarzłem na kość.

 

Nie czułem stóp, lekkie ubranie przemokło, kierowca szedł za mną wytrwale. Dotarliśmy do ogrodzenia. W gospodarstwie byli starsi ludzie, lampka świeciła w oknie – bo starym zwyczajem w taka pogodę zapalali ich rodzice i oni. Jedynie co mogli nam pomóc to zaprowadzić do domu gdzie będzie telefon. Całe szczęście w tej wiosce był, więc chwilę później stukaliśmy już do wesołego domu, gdzie całą parą było spotkanie towarzyskie, w końcu Sylwester i imieniny Mieczysława – gospodarza.

 

Wytłumaczyliśmy co się stało. Kilka kliników poprawiło mi krążenie, ale rozgrzać się dalej było ciężko. Władkowi najwyraźniej spasowała kiełbasa, bo siedział w koncie i zajadał, ja usilnie starałem się dodzwonić na bazę do stróża, że jesteśmy w potrzebie. Wyglądało na to że stróż też ma święto. Mogliśmy jeszcze saniami próbować jechać na bazę ale to było ponad 25 kilometrów, a jak na taką pogodę poznać gdzie jedziemy?!  Przed północą, przyszli kolejni goście na imieniny gospodarza i przyprowadzili zmarzniętego bardziej niż ja kierowcę syrenki, którą holowaliśmy. W tym całym zamieszaniu zamieci i zawiei zapomnieliśmy, że ciągnęliśmy samochód. Lina zerwała się - syrenka została w kolejnej zaspie. Kierowca nie widząc szans na nasz powrót, żeby nie zamarznąć, a zwrócić uwagę na siebie, wyjął przednie siedzenie i go podpalił. Poskutkowało, ktoś dym zauważył i go z niedoli zabrał. Samochód z jajami jednak został w zaspie.

 

Władek sobie drzemał, a ja próbując nawiązać łączność całą noc spędziłem przy telefonie, a że telefon był w głównym pokoju, nie ominęła mnie zabawa. Udało się mi w końcu dodzwonić koło 6 rano do kolegi Czesława, któremu wytłumaczyłem co i jak ma zrobić. Podjechał na bazę , obudził stróża, dał mu moje dyspozycje. Udało ściągnąć się kierowcę żuka, przywiózł operatora spychu. Do godziny 14 Nowego Roku odśnieżaliśmy drogę i nasz pług na starze, syrenkę też odkopaliśmy i tym razem skutecznie odholowaliśmy na miejsce.

 

Gdy wróciłem do domu jeszcze mnie rozgrzewacz gospodarza Mieczysława trzymał. Dom pusty, żona wzięła dzieci i pojechała do mamy. Awanturę miałem jeszcze przez kilka dni, bo kupiła nową sukienkę, buty a sylwester był już zapłacony w lokalu. Czy tak ciężko zrozumieć że miałem służbę?! Już trochę przywykliśmy do tego, że gdy inni spokojnie świętują my pracujemy by każdy dojechał do domu, do rodziny.

 

Cieszę się że wszyscy szczęśliwie wróciliśmy do domów, drogę udrożniliśmy i auta na Kraków pojechały. Pochwały za to nie otrzymamy, ale w sercu satysfakcja pozostała i zapalenie płuc. Następnej zimy, musze o myśleć o kożuchu takim jak ma Władek.